Kultura

Czterech psychopatów

Bardzo modne ostatnio stało się reklamowanie filmów, których pies z kulawą nogą by nie obejrzał, gdyby dystrybutorzy nie próbowali ich sprzedać pod hasłem “bracia Cohen po polsku” czy “norweski Tarantino”. To zresztą wieczny kłopot niszowych (czyli spoza Hollywood) artystów. Nikt nie może być sobą, każdy musi być odpowiednikiem. Smarzowski którymś z Cohenów, a najlepiej obydwoma, Figura – polską Marylin Monroe, a Więckiewicz  – polskim Seanem Pennem. Najwyraźniej czasy, w których Wajdę ceniło się za to, że jest Wajdą, bezpowrotnie odeszły w przeszłość. Tym milej, jeśli okazuje się, że nie jest to tylko polski problem. Norwegom udało się przemycić “swojego Tarantino” praktycznie na cały świat.

 

Skoro jesteśmy już przy tym temacie, to mieli o tyle łatwiej, że mogli podeprzeć się nazwiskiem Joe Nesbo, który opisał całą historię. Moim osobistym zdaniem nie jest to żaden powód do dumy, bo po przeczytaniu dwóch powieści wyżej wymienionego, cenię go mniej więcej tak, jak Paulo Coelho, rzecz jasna z zastrzeżeniem, że chodzi w innej  wadze.

I faktycznie film “Arme Riddere”, wyświetlany w Polsce pod tytułem “Jackpot”, który jednakże nie ma wiele wspólnego z siecią sklepów odzieżowych pod tym szyldem, potwierdził moje zdanie na temat twórczości Nesbo. Nie można odmówić mu efekciarskości, to na pewno. Angielski tytuł brzmi “French toast” i prawdopodobnie jest to dosłowne tłumaczenie, bo jak wpisałam w Google grafika arme riddere to mi się pokazały tosty.

Krótko mówiąc, film jest totalnym odjazdem. Surrealistyczną wariacją na temat drugiego grzechu głównego, połączonego z niedostatkami wiedzy matematycznej. Bohaterowie filmu, wygrawszy psim fartem  grubszą sumę w zakładach sportowych, nie umiejąc podzielić wygranej przez więcej niż 2, zamiast sięgnąć po kalkulator, wolą eliminować konkurentów. A ponieważ mniej więcej ogarniają, ile to jest podzielić przez jeden, dążą do osiągnięcia takiego rezultatu.

Wszystko pięknie, krew tryska, jak w filmie kategorii C, a może i F, nie jestem pewna, czy to się liczy tak jak bieliźnie damskiej, konkretnie w biustonoszach, więc strzelam w ciemno. Norweska przygraniczna miejscowość roi się od kryminalistów, a stróże prawa niestety przeczą teorii, która głosi, że człowiek wykorzystuje 10 procent swojego mózgu. Mimo że ta teoria została już obalona jako mit, bo człowiek podobno wykorzystuje jednak więcej, tym z filmu daleko nawet do tego mitu. W zasadzie pozostały im  tylko odruchy.

No dobrze, to teraz może dla odmiany, nie strumieniem (świadomości) tylko linearnie. Czterech napitych gości podjeżdża pod peep show, który jest też trochę sklepem , a trochę stacja benzynową, w każdym razie można tam kupić akcesoria sado -maso i w ogóle wszelkie, nawet chętnie, ale piwa niskoprocentowego -nomen omen – nichuja. Cóż, Skandynawia. Każda dewiacja seksualna jest mile widziana, ale tylko na trzeźwo. Rozpoczyna się strzelanina, trup pada gęsto, ale przybyłej na miejsce policji udaje się wygrzebać spod owersajzowej kurwy jednego żywego.  Grający policjanta Henrik Mestad z pewnością obejrzał wszystkie filmy z udziałem Christopha Waltza. No w końcu, skoro miał zagrać w “norweskim  Tarantino” to nawet musiał. To widać od pierwszej sceny. Wyciągnięty spod tłustej prostytutki świadek okazuje się nawet rozmowny i bez oporów dzieli się z policjantem swoją wersją wydarzeń, ponieważ nie ma nic do ukrycia. Po prostu znalazł się w złym miejscu w nienajlepszym czasie. Okazuje się, że faktycznie chodzi o czterech gości, tyle że nie o tych podpitych, co podjechali pod sklep, tylko o innych podpitych, trochę mniej mobilnych. Przynajmniej za życia. Bo po śmierci to ich nosi jak szczura po pustym sklepie.

Kolejno następujące sekwencje ukazują kilku przygłupów (bo wyjściowa liczba czterech okazuje się podlegać licznym fluktuacjom) o emocjonalnej wrażliwości poniżej zera, a moralności – poniżej linii mułu i to znacznie, w akcji “ratujmy co się da”. Smierć jako taka nie wywiera na nich żadnego wrażenia, no może tylko jako kłopot. Ale też okazja do pośmiania się i ogólnie rozluźnienia atmosfery. Przy ćwiartowaniu zwłok śmiechu co niemiara, bo to w końcu jaja jak berty.

“Zrobiło się zamieszanie, gdzie noga, gdzie noga” – pisał Saramonowicz w “Testosteronie”. Norwegowie potraktowali to poważnie. Nie tylko noga, ale i głowa, palec oraz ręka, wymykają się logistyce i zdają się żyć i podróżować we własnym zakresie. Nie chcę wyjść na jakąś sztywniarę. Lubię odjechane klimaty. Jednak te z “Arme Riddere” są niestety z dupy wzięte, a ich konfrontacja z codziennym życiem  przygnębiająca, zamiast zabawna. Policjant zamieszany przypadkowo w strzelaninę, obrywa kulkę centralnie w czoło, kiedy podekscytowany ofertą last minute na Teneryfę, wychyla się zza swojego schronienia. Płatny morderca, mający odebrać dziecko od pielęgniarki, nachyla się nad umierającym ojcem dziecka, pytając  troskliwie, czy wydadzą mu dzieciaka bez zaświadczenia od rodziców. Jeśli jest to jakaś metafora bezpiecznego państwa socjalnego, gdzie można się zabijać do woli, byle tylko zaświadczenie było podpisane, to rzeczywiście można wyprowadzić wniosek, że Norwegowie mają jednak chujowe życie. I nawet upić się nie mogą, chyba że spod lady.

Na koniec miał być saspens. Niestety trochę nie wyszedł, bo widz, dysponujący nawet tymi mitycznymi 10 procentami mózgu (nie wspominając o alkoholu) zgadnie o co biega jakoś tak w połowie filmu.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *