Pamiętacie “Amelię”? Dla mnie to gniot nad gnioty, a Audrey Tautou z tym swoim rybim pyszczkiem dodatkowo potęguje przygnębiające wrażenie. Co nie znaczy, że wszelkie ameliopodobne potępiam w czambuł i z góry przekreślam, bo z doświadczenia wiem, że recenzenci mają różne skojarzenia. To sprawa indywidualna. Kiedyś jeden z nich bohatera “Butelek zwrotnych” nazwał “brodatą Amelią”, nie zniechęciłam się i nie żałuję. Kiedy więc irańsko – francusko – niemiecki film “Kurczak ze śliwkami” skojarzył się Pawłowi Mossakowskiemu z Amelią, też się tym specjalnie nie przejęłam. Kłopot w tym, że faktycznie ma facet rację. W takim sensie, że mi też się skojarzył.
Fabuła należy do raczej prostych. Facet postanawia umrzeć i swój zamiar realizuje, o czym dowiadujemy się od razu na początku filmu, więc raczej trudno mówić o suspensie. To, że główny bohater deklaruje chęć rozstania się z ziemskim żywotem zanim jeszcze akcja się rozkręci, samo w sobie nie musi być zniechęcające. Z takiego samego punktu startuje np. “Wilbur chce się zabić” i wychodzi z tego, znaczy moim skromnym zdaniem, zarąbisty film. Nie wspominając już o legendarnym “Obywatelu Kane”, który też w końcu zaczyna się od tego, że stary i bardzo samotny człowiek umiera w wielkim, bardzo samotnym domu.
W “Kurczaku” takie założenie fabularne staje się niestety mood – killerem. Sprawia, że wszystko, co zobaczymy w licznych retrospekcjach potwierdza tylko zasadność postanowienia głównego bohatera, bo faktycznie mu się nie ułożyło. Cokolwiek mogło odmienić jego życie, jak niemal od początku wiemy, nie odmieniło, więc nad czym tu dywagować? Wręcz nawet można się zastanawiać, po kiego chuja, że się tak kolokwialnie wyrażę, pokazywać te wszystkie szanse, które spotkał na swojej drodze, skoro wiadomo z góry, że je spierdolił?
No i tu dochodzimy do sedna. Celem całego filmu, a zwłaszcza licznych dywagacji, przeobrażających się w fabułki w fabule, wyraźnie wyodrębnione stylistycznie, jest, moim zdaniem, chęć popisania się twórców, jakie to wizualne sztuczki udało im się opanować. Realizm? – proszsz…, komiks? – tak, też mamy na stanie, animacja? – czemu nie, pokażemy, efekty komputerowe? – obecne. Nie wspominając o licznych odniesieniach do klasyki filmu niemego, w końcu “Artysta” zdobył Oscara, więc kto wie, kto wie…? Wszystko niby jest, tylko jak się ściśnie to zostają siki w nocniku i widz z ręką w tych sikach.
A co tu mamy z Amelii? Ano mamy postacie narysowane tak grubą kreską, że wręcz karykaturalne, a każda z nich ma swoją, streszczoną w kilkuminutowych podsumowaniach, historię. Podobnie jak w Amelii, z pobocznymi postaciami twórcy rozprawiają się szybko i bez znieczulenia. Urodził się, coś tam zrobił (mało istotnego) , wiedzie chujowe życie i szlus, nie będziemy się nim więcej zajmować, bo nie warto. Podświadomie oczekiwałam charakterystyki “lubi”, “nie lubi”, jak w Amelii, jednak twórcy nie zdecydowali się na tak ewidentny plagiat. Zupełnie jakby wierzyli, że bez tego widz kupi “Kurczaka” jako zupełnie niezależny, nowatorski produkt.
Mossakowski, chyba tylko dlatego, żeby uratować te swoje 4 gwiazdki w ocenie, niemrawo próbuje podnosić kwestię “utraconej ojczyzny”. Gwoli ścisłości scenerią filmu jest Teheran lat 50-tych, a utracona ukochana głównego bohatera, ma na imię Iran. To wszystko jeśli chodzi o wtręty polityczno – zaszłościowe. Fabuła równie dobrze mogłaby się rozgrywać we Francji, Belgii albo na Pandorze (pod warunkiem, że językiem Na’vi byłby francuski)
Gwiazdy, pozyskane do filmu, nie zaskakują. Jamel Debbouze, niezapomniany Numernabis z “Misji Kleopatra” sprawia wrażenie, jakby zastanawiał się, czego się od niego oczekuje, Isabella Rossellini pojawia się chyba tylko po to, by podreperować domowy budżet po rozstaniu z Lancome i uznała, że wystarczy pokręcić się trochę po planie, a Mathieu Amalric nadal nie wydobył się ze skafandra i nie przepoczwarzył w motyla. Jedynie Maria de Medeiros w roli żony przynajmniej próbuje wykrzesać coś ze swojej postaci, ale najwyraźniej natrafiła na silny opór reżyserów, którzy, jak się wydaje, od początku upatrywali sukces filmu w pokazie wizualnych fajerwerków. W rezultacie wątek jej skomplikowanych relacji z niekochającym mężem zostaje sprowadzony do sceny z dowcipu “całe życie mi zmarnowałaś, ty głupia krowo”.
Jeśli o mnie chodzi, nigdy, przenigdy nie opuściłam kina w trakcie seansu. W końcu nie wiadomo, a nuż się rozkręci? Pod tym względem uważam się za człowieka wiary. Takie skrzywienie osobniczne, w istnienie św. Mikołaja, mimo licznych dowodów, też nie zwątpiłam do końca. Ale nie przeczę, że próbowałam sobie uciąć drzemkę, żeby odzyskać chociaż część straconego czasu. Udałoby mi się, gdyby pani dwa rzędy dalej nie postanowiła zjeść całej paczki chipsów w bardzo szeleszczącym opakowaniu.
“Kurczak ze śliwkami”
gatunek: Dramat
produkcja: Belgia, Francja, Niemcy
reżyseria: Vincent Parronaud, Marjane Satrapi
scenariusz: Marjana Satrapi, Vincent Parronnaud
Obsada: Matthieu Amalric, Maria de Medeiros, Isabella Rossellini, Golshifteh Farahani