Przyznam, że Kevina nienawidzę najszczerzej i nic na to nie mogie poradzić, bo mi ta nienawiść z głębi serca i przejedzonych trzewi wypełza. Zaliczam się do Griswold-team i ten rodzaj prymitywnego humoru (“Merry Christmas, sracz był pełen”) najbardziej mi odpowiada w sensie świątecznym, chociaż pod koniec faktycznie robi się trochę rzeźnia. Bez najmniejszego problemu wyobrażam sobie święta bez Kevina, natomiast nie jestem w stanie przeżyć ich bez powtórki “W krzywym zwierciadle, witaj Swięty Mikołaju”.
Jednak ten wpis poświęcam filmom nie-tematycznym, które w moim osobistym przypadku w jakiś tajemniczy sposób zyskały rangę świątecznych. Możliwe, że kiedyś, dawno temu, puszczano je w czasie świąt i jakoś mi tak zostało. To prawdopodobna, chociaż nieudowodniona hipoteza.
Pierwszy klasykiem, bez którego święta są nieważne, jest “Różowa Pantera” w wydaniu pure, czyli ta z akcją rozgrywającą się w Cortina d’Ampezzo. Nigdy mi się nie znudzi.
Przede wszystkim chodzi o genialnego Petera Sellersa, który wbrew oczekiwaniom, ukradł film gwieździe, czyli Davidowi Nivenowi, o którym mało kto teraz pamięta. Za to inspektora Clouseau kojarzy chyba każdy. Film biograficzny o Sellersie legitymizuje legendę, jakoby aktor wymyślił swoją postać w samolocie – wszedł do kibla jako Peter Sellers, a wyszedł z niego jako inspektor Clouseau.
Podczas sceny w pokoju hotelowym, gdy Capucine ukrywa jednego gacha pod łóżkiem, a drugiego w łazience, płaczę ze śmiechu. Drugi raz mnie łapie przy pościgu samochodowym ulicami Rzymu. Dwa goryle w kabrioletach, pościg prowadzony przez błazna w zielonym, rycerza w zbroi oraz zebrę i ten beznamiętny staruszek, który obserwuje akcję z krzesełka na ganku trattorii – co roku oglądam ten film, ale chyba nigdy nie udało mi się go obejrzeć dokładnie, znaczy nie przez łzy.
Drugim filmem z żelaznego repertuaru świątecznego jest “Indiana Jones i Swiątynia Zagłady”. Tu też nie ma słabszego miejsca, czy fragmentu, żeby można było pójść siku albo zaparzyć herbatę. Od początku do końca akszyn. Teraz już takich nie robią.
Tu z kolei moim ulubionym fragmentem jest scena noclegu pod gołym niebem w hinduskiej dżungli. Empatycznie do mnie przemawia, byłam w azjatyckiej dżungli i mnie więcej wiem, czego się po niej spodziewać, zresztą jednego nietoperza wykurzyliśmy zaledwie godzinę temu z pokoju Gremlina, przynależnym administracyjnie do stolycy, więc emocje nadal są świeże. Doskonale rozumiem wrzeszczącą w niebogłosy Willie, która raportuje Indianie, że są otoczeni, bo wszędzie coś żyje, fruwa, pełza i się czai, zapewne w krwiożerczych zamiarach.
Naszego nietoperza zwalczyliśmy małżonkiem, zbrojnym w ścierę kuchenną, którą posługiwał się niczym rasowy matador z wieloletnim doświadczeniem. Naszemu kotu, zwierzęciu, bądź co bądź łownemu, śpiącemu kamiennym snem w fotelu, powieka nawet nie drgnęła, podczas gdy prowadzona była rodzinna walka o terytorium. Pies za to wykazał się podziwu godną czujnością, w mgnieniu oka zdiagnozował zagrożenie i wczołgał się pod łóżko. Ja zaś, pomna nauk Babci, że nietoperze wprost pasjami uwielbiają się wkręcać we włosy blondynkom oraz świadoma faktu, że na imprezie sylwestrowej w stylu lat 80-tych przyjdzie mi zaprezentować fryzurę a la Limahl, nakryłam się kocem, wrzeszcząc i zaburzając echolokację. Więc wyszło zupełnie jak na filmie. Trzeba jednak uważać, co się ogląda w święta.