Jakoś tak się złożyło, że szansę odsłuchania nowych płyt mam tylko na siłowni. Multitasking już mi nie wychodzi jak kiedyś i jedyną sztuczką, jaka mi pozostała jest jednoczesne uruchomienie kończyn i uszu. Trzeba jednakże bardzo uważać, co się ze sobą na tę siłkę zabiera, bo można zaliczyć wtopę. Miałam tak niedawno z “The Light the Dead See” Soulsavers z Davidem Gahanem, udającym Marka Almonda. W krótkim czasie doprowadził mnie do myśli samobójczych na bieżni i przebierając nogami poważnie zastanawiałam się nad celowością nagłego zakończenia żywota metodą uduszenia się na śmierć własnym ręcznikiem. Być może sprawiły to liczne wtręty na temat Boga oraz zbawienia. Moja Teściowa zwykła ganić mnie za niewystarczająco, jej zdaniem, gorliwe szukanie Boga, jednak nawet zakładając, że ma rację, to przecież nie będę prowadziła poszukiwań na siłowni.
Słowem – należy zwracać pilną uwagę na to, czego się słucha w zgniłe jesienne popołudnia, zwłaszcza w naszym klimacie. O albumie SuperHeavy wiedziałam tyle, że nikomu się w zasadzie nie spodobał. Krytycy kręcili nosem, że za mało, za słabo i w ogóle po takich artystach można się było spodziewać hoho czego, a wyszły perły przed wieprze. Chętnie zaliczę się do tych wieprzy, bo już pierwsze piętnaście minut płyty sprawiło, że przeleciałam biegiem 30o kilokalorii za jednym pociągnięciem, co jest moim absolutnym życiowym rekordem.
Projekt powstał w głowie Dave’a Stewarta, założyciela Eurythmics, który zaprosił do współpracy Micka Jaggera oraz kompozytora m.in muzyki filmowej (“Slumdog”) A.R Rahmana. Do tej trójki dołączyli Joss Stone i Damian Marley, który już chyba zapracował sobie na to, by wrócić z zesłania na samotną wyspę o nazwie “syn TEGO Marley’a”. Ta egzotyczna mieszanka sprawiła, że album brzmi jak wakacje.
Koneserzy z pewnością dopatrzyli się w niej wielu różnorakich inspiracji etnicznych, czemu trudno się dziwić, bo rozrzut geograficzny między Jamajką a Bollywood jest dość znaczny, a na płycie mieści się wszystko to, co pomiędzy, no może z wyjątkiem krakowiaka. Laik zapewne zdiagnozuje płytę jako reggae i tak też zrobiłam.
Jagger, trzeba mu to oddać, mimo hulaszczego trybu życia, nadal jest w formie. Nie każdy może to o sobie powiedzieć. Jeśli ktoś chciałby się empatycznie zmęczyć to polecam nagranie z tegorocznego koncertu Lady Pank. Można się połączyć w bólu (gardła) z Januszem Panasewiczem i Janem Borysewiczem. Im najwyraźniej używki wyszły bokiem.
Jaggerowi, o dziwo, nie. Wprawdzie momentami w duetach z Joss Stone, zwłaszcza gdy porzuca ona soulową manierę i zaczyna brzmieć bardzo dziewczęco, można odnieść wrażenie, że wyjątkowo wredny, zgredowaty dziadek i jego pyskata wnuczka strasznie się o coś pokłócili, ale ogólnie jest nieźle.
Wszystkim, którzy chcieliby się, choćby słuchowo, przenieść gdzieś daleko od polskiej jesiennej aury, z serca polecam, joł.
Soulsavers , których nawiasem mówiąc wszyscy jednym głosem chwalili, w porywach tytułując najważniejszym wydarzeniem muzycznym mijającego roku, też dałabym szansę, ale raczej przy strechingu.