Jak wiadomo, w połowie lat 90-tych czaił się głównie na deptaku. Ale to były zaledwie początki. Maxi Kaz rozwijał się kompatybilnie z wolnym rynkiem, więc analogicznie Ciechocinek to był taki odpowiednik szczęki pod megasamem. Stopniowo urósł jednak do sajzu Amber Gold no i tera czai się wszędzie. Gdzie tylko sielskie, klimatyczne miasteczko zapada na manię wielkości i zaczyna przeobrażać się w pretensjonalny festyn, obsrany reklamami, bilbordami, stenderami, szyldami i tym takim migoczącym, co powoduje natychmiastowy atak padaczki u niezdiagnozowanych, jak spod ziemi wyrasta Maxi Kaz. Najłatwiej rozpoznać go w warunkach tak zwanego spa.
Warunki tak zwanego spa w ogóle obnażają znacznie więcej aspektów ludzkiej natury niż jest w stanie przyjąć na klatę średnio przystosowana społecznie jednostka. Nie mówiąc już o typach wybitnie aspołecznych, jak nie przymierzając niżej podpisana. W tym wypadku takie doświadczenia podpadają moim zdaniem pod konwencję genewską, art. 32.
Co tu daleko szukać, weźmy na ten przykład bachory. Bachory w basenie najgęściej występują przy schodkach lub drabince. Wieszają się winogronami na poręczy i konwersują za pomocą gromkich ryków. A po wodzie, wiadomo, się niesie. Przy czym są kompletnie impregnowane na sygnały ogólnie przyjęte w relacjach międzyludzkich i nie zorientowane w tzw. mowie ciała. Obrazowo mówiąc, nie wystarczy stanąć na pierwszym stopniu i wyciągnąć nogę w kierunku następnego. Bez opanowania podstaw kung fu nie mamy szans się wykąpać. Ale jak tylko spróbujemy rozgonić bandę kopem z półobrotu, od razu pojawia się rosły tatuś z kolegami oraz pyskata mamusia no i awantura gotowa.
Skoro więc nie możemy się dostać do basenu, chodźmy do sauny. Ale tam też nie jest wcale różowo. Po jakiś dwóch sekundach wchodzi bachor w pełnym rynsztunku: plastikowych klapkach, okularkach pływackich i gumowym czepku. Więc zamieramy w pełnym nadziei oczekiwaniu, kiedy mu się to wszystko zacznie topić i przylgnie na mur do słodkiej blond główki. Niestety bachor nie wytrzymuje wystarczająco długo. Zakręci się i wychodzi, nie domykając drzwi. Ledwo zamkniemy za nim, bachor wraca z kolegą, żeby mu pokazać, jak tu gorąco. Wychodzą. Znowu domykamy drzwi. Wtedy pierwszy bachor wraca, bo poprzednim razem w tego wszystkiego zapomniał sprawdzić, czy siedzi tam rosły tatuś z pyskatą mamusią. Sprawdza, wychodzi. Domykamy drzwi. Naprawdę nie pojmuję, czemu w polskich saunach nie zainstalowano jeszcze drzwi obrotowych, które mogłyby znacznie ułatwić sprawę.
Po bachorach do sauny wpada Maxi Kaz. Od razu widać, że światowiec. Bo wpada goły i zaczyna od przekręcenia klepsydry na ścianie. Wiadomo, człowiek obyty, powycierany w rozmaitych apejskich kurortach, który w niejednym apartamencie z aneksem kuchennym bywał i w niejednej Szparze konserwy kupował. Wie, jak się zachować.
I wtedy zaczynają się dantejskie sceny: zgorszone kobiety mdleją, a te co nie zemdlały, pobladłe mimo temperatury, w panice zasłaniają oczy niewinnym dziatkom, znaczy tym w nadtopionych czepkach. No bo Polska to nie Tyrol i w saunie siedzi się w gaciach. Co, wnioskując z reklam zachęcających do odgrzybiania się zamiast mycia, ma jakiś głęboko ukryty sens.
Niezrażony chłodnym przyjęciem Maxi Kaz, nie pytając nikogo o zdanie, wylewa na kamienie całe wiadro wody, bo uznał, że zimno, a nie chce mu się czekać na efekt po każdej chochli. Na dżakasa się saunuje i chuj. Jak się komu nie podoba to przeca siedzieć nie musi. Po czym zaczyna energicznie kręcić ręcznikiem, celem wymieszania powietrza, ale co gorsza, nie tylko ręcznikiem, gdyż falowanie obejmuje całe ciało. Jak już wymiesza to siada na najwyższej ławce, czeka jakieś 10 sekund, czyli do pierwszych objawów zawału, po czym wylatuje z sauny jak z procy, no bo przecież gorąco nie do wytrzymania. Następnie leci pochwalić się kolegom, ale dał do pieca.
Jak można się domyślić z powyższego wpisu, wróciłam właśnie z Leby. Napiszę więcej, jak tylko wyleczę zapalenie gardła.