Ponoć nic tak nie poprawia humoru jak dobrze podłożona świnia. To znane korporacyjne powiedzenie po przeniesieniu w inne realia kulturowe zyskuje nowy, całkowicie dosłowny wymiar. Dla Indian Varao, zamieszkujących obszar delty Orinoko, dobrze podłożona świnia jest podstawą egzystencji, a może nawet gwarancją przetrwania.
O ile mi wiadomo, dotyczy to wszystkich indiańskich świń. I nie chodzi tu bynajmniej o wykorzystanie tych sympatycznych skądinąd i inteligentnych zwierząt w kontekście spożywczym. Indiańskie świnie są znacznie bardziej wszechstronne. Przed wszystkim sporo podróżują, głównie drogą wodną, gdyż lądowa jest z reguły niedostępna. Swinia w łódce pełni funkcję gps-u. Jeśli podróż upływa spokojnie, świnia siedzi sobie zadumana na dziobie i nie ma nic do roboty. Jeśli jednak coś się wydarzy i łódź ulegnie kolizji z przepływającym pniem, drugą łódką albo kajmanem, co zdarza się równie często jak korki na Wisłostradzie, świnia pokazuje pełne spectrum swoich możliwości. Zawsze, wiedziona instynktem, płynie do brzegu. Nawet w najczarniejszych ciemnościach, potrafi wyczuć najbliższy fragment lądu, co w sytuacji gdy łódź wykopyrtnie się na środku rzeki, której drugi brzeg jest słabo widoczny nawet za dnia, jest talentem bezcennym. W razie niebezpieczeństwa zasłania państwo własną piersią, padając, jako pierwsza, ofiarą drapieżników, podczas gdy ludzie zyskują cenny czas na ucieczkę.
W takiej sytuacji trudno się dziwić, że w społeczeństwie Indian, którzy nie nadają imion swoim dzieciom przed ukończeniem przez nie drugiego roku życia, bo nie warto, świnia zyskała status pełnoprawnego członka rodziny. Bywa, że cherlawego prosiaka Indianka karmi własną piersią (co nie jest trudne, gdyż jest permanentnie w ciąży lub karmiąca, a najczęściej jedno i drugie naraz). Z dzieckiem nie ma problemu – utonie, czy zaginie, trudno, zrobi się nowe. Ze świnią sprawa nie jest taka prosta. Musi przeżyć, żeby przetrwała rodzina.
Zazwyczaj, jeśli nie musi wyprawić się z panem po zakupy albo z wizytą, żyje sobie spokojnie w tak zwanym bejsmencie. Domem Indian Varao jest sklecona z bali ażurowa chatka na palach wbitych w dno rzeki.
Umeblowanie składa się z hamaków, rozwieszanych na noc. Statystyczna dziesięcioosobowa rodzina mieści się na jakiś 12 metrach kwadratowych powierzchni, co jest praktyczne, bo nie trzeba daleko chodzić do kuchni i pralnia też jest na miejscu.
Swinia kwateruje na parterze
Spędza całe dnie na taplaniu się w błocie, o ile nie wezwą jej jakieś pilniejsze obowiązki, i podejrzewam, że europejskie świnie na wieść o tej rajskiej egzystencji, mogłyby poczuć całkiem zrozumiałą zawiść.
Wieczorami, płynąc rzeką wzdłuż siedzib ludzkich, słychać niosące się po wodzie pochrząkiwania i mlaski.
A, tak nawiasem mówiąc, jeśli kogoś zawieje w te tereny, niech nie liczy na rodzinne zdjęcie typu Unicef w otoczeniu uśmiechniętej, radosnej miejscowej dzieciarni. Przez wyjazdem naoglądałam się takich zdjęć – a to Angelina Jolie w afrykańskiej wiosce, a to Małgorzata Foremniak tuląca do piersi niemowlę, i pragnę zapewnić, ze to jedna wielka ściema. Albo dzieci zostały dorobione w photoshopie albo to w ogóle były jakieś dobrze ucharakteryzowane lalki. Zgoda, daleko mi do Angeliny Jolie, ale to jednak nie usprawiedliwia rozpaczliwego ryku, jaki wydawały z siebie indiańskie dzieci przy każdej próbie zbliżenia się do nich. Zbite w grupkę, z bezpiecznej odległości wytykały mnie palcami, jak wyjaśnił mi nasz wiecznie pijany przewodnik, chodziło o włosy.
W ostatecznej rozpaczy przekupiłam pewną dziewczynkę. Językiem migowym obiecała, że się uśmiechnie. Zobaczcie jak wyszło. Przysięgam, że wbrew oczywistym wnioskom, płynącym z załączonego obrazka, nie poraziłam jej paralizatorem.