Trzydzieści lat temu nad Bałtykiem obowiązywała ścisła etykieta w dziedzinie zawierania znajomości. Nie wiem jak teraz, bo bachory wyposażone w psp, mp3, iphony, ipady i cały ten elektroniczny kram, nie są złaknione towarzystwa, z którym można by na plaży pograć w podrzucanie kamyków. W każdym razie nie w takim stopniu jak my kiedyś. Pierwszym stopniem zawierania znajomości było pytanie o imię. Drugim – skąd jesteś. Trzecim – czy znasz Pawła, bo też mieszka w Warszawie (Krakowie, Poznaniu czy innej tego typu kameralnej miejscowości). To w zasadzie, nawet jeśli nie znamy Pawła, w zupełności wystarczyło by zapoczątkować piękną przyjaźń do grobowej deski, a konkretnie do końca turnusu.
Dorośliśmy, z lekką nawet nutą stetryczenia (która objawia się najczęściej w zdecydowanych poglądach na większość tematów i nichuja nie damy sobie zasiać ziarna niepewności , gdyż wiemy najlepiej) no i czasy się zmieniły. Obecnie do zagierzgnięcia nici porozumienia wystarczy w zasadzie jedno kluczowe pytanie: co oglądasz? Takie zagajenie pełni rolę adekwatną do obwąchiwania się psów na spacerze. Od razu widać, czy jest szansa na piękną przyjaźń czy też zupełnie nam z rozmówcą nie po drodze. Na tym etapie odpadają wszystkie osoby, udzielające odpowiedzi : TVN24 lub „nie mam telewizora”. Wiadomo, że to nie nasz target, lecz prawdopodobnie wrogi desant spoza mejnstrimu, na dodatek słabo przygotowany w dziedzinie konspiry, gdyż nawet podszywać się nie umi. Wiadomo, że „co oglądasz?” odnosi się do seriali to zgoła innych niż M jak miłość, a do takiego oglądania telewizor jest wręcz zbędny. Co za tym idzie, w dalszej kolejności żegnamy się z osobami, które na tytuł serialu reagują pytaniem „ a gdzie to leci?”. Dla ich własnego dobra, bo dalsza rozmowa niesie realne zagrożenie spojler alertem.
W ostatniej Polityce Grażyna Plebanek w swoim cotygodniowym felietonie opisuje rodzinne wakacje w kilka zaprzyjaźnionych par. Kreśli obraz wieczornego grillowania – miśki rzecz jasna przy karkówce, a laski sącząc winko lub kolorowe koktajle, rozprawiają o serialach. Nie miałaby nic przeciwko zakwalifikowaniu oglądania seriali do stereotypowo kobiecych zainteresowań, sama ostatnio przegadałam z koleżanką pól urlopu na temat wyższości House’a nad Grey’s Anatomy lub na odwrót (ostatecznie nierozstrzygnięte), gdyby nie czająca się w tle groźba. Niebezpieczeństwo polega na tym, że każde zagadnienie, zaliczane do damskich, prędzej czy później musi się skundlić. Bo staje się „babskie” czyli nieważne, głupie i prymitywne.
Stąd zapewne swoja genezę wyprowadza obnoszenie się z dumą tytułami takimi jak „Californication” czy „Dexter”. Bo spółkujący na prawo i lewo Hank czy seryjny morderca z Miami nie mogą wszak być „babscy”. To się z definicji wyklucza.
Cóż, znam osobiście kilka osób, którym niewiele brakuje do pójścia w ślady Hanka, a zwłaszcza Dextera i jakoś tak się składa, że są to bez wyjątku kobiety. Być może w wyobraźni biorą odwet za swoje „babskie” czyli nieważne i głupie życie.