Kultura

Zołnierze kosmosu

Przyznam, że mocno zastanawiałam się, czy ten wpis pasuje do kategorii Kultura. Jednak, jak już wspomniałam w wątku manikiurowym, lato wprawiło mnie w wyjątkowo frywolny nastrój, więc nawet więcej powiem – w czasie wakacji powinny być tylko takie filmy w TV. Nie pojmuję, dlaczego pojawił się ten jeden rodzynek, a przecież dzieł tego rodzaju jest znacznie więcej. Lata 80-te i 90-te hojnie obdarzyły kinematografię – mamy w końcu niezapomniany “Relikt”, “Anakondę” (no dobra, to faktycznie gdzieś niedawno leciało), “Cień”, “Top gun”, “Pamięć absolutną”, że nie wspomnę o absolutnym arcydziele czyli “Nagim instynkcie”. Niezaprzeczalną zaletą wymienionych filmów jest to, że zostały zrobione na poważnie, co znacznie potęguje efekt komiczny.

Czemu dopiero teraz po raz pierwszy obejrzałam “Zołnierzy kosmosu” – nie wiem i nie mam nic na swoją obronę. Ten fakt napawa mnie wielkim wstydem, bo w końcu studenckie wakacje przepracowałam  w wypożyczalni video, gdzie miałam do czynienia z wieloma tego typu dziełami. To, o ile wiem, jedyna cecha, która łączy mnie z Quentinem Tarantino i w sumie cieszę się, że tak jest. Oglądając jego filmy dochodzę do wniosku, że facet musi mieć w głowie piekło i nie zazdroszczę.

Ale wracając do “Zołnierzy kosmosu” – już sam pomysł mnogoodnóżnych gigantycznych robali atakujących Ziemię jest porywający.

No bo co tu się może komuś nie podobać? Pomysł primasort, po prostu nie znajduję wad. Sceny batalistyczne z sikającą krwią niczym w “Monty Pythonie i Swiętym Graalu” jedynie potęgują estetyczne wrażenia, a jeśli do tego wszystkiego dodać patos przekraczający poziom “Top gun”, staje się jasne, że to zwyczajnie nie mogło się nie powieść.

W tym filmie po prostu wszystko jest: wymagający sierżant o gołębim sercu, bezręki dowódca elitarnej jednostki o osobowości Kapitana Ameryki, ambitny młody patriota, który swoimi dokonaniami na polu walki sprawia, że awans na dowódcę otrzymuje po części na mocy testamentu konającego porucznika, po części drogą aklamacji, w każdym razie z całkowitym pominięciem drogi urzędowej. Jest miłość, poświęcenie i przyjaźń ponad podziałami.

Spora w tym zasługa aktorów obsadzonych w głównych rolach. Zarówno Casper Van Dien jak i rybiousta Denise Richards dzięki ograniczonej mimice, która sprawia, że oboje byliby wymarzonymi członkami ekipy “Mody na sukces”, bez zmrużenia powieki biorą na klatę informację o zagładzie wielomilionowego Buenos Aires, gdzie zginęli wszyscy ich najbliżsi. Wprawdzie Denise deklaruje, że kiedy o tym pomyśli, zaczyna płakać, jednak reżyser, znając najwyraźniej jej warsztat aktorski, oszczędził nam scen, w których byłaby zmuszona to pokazać.

No i zawsze fajnie złapać  Neila Patricka Harrisa w trakcie  metamorfozy z Doogie Howsera w Barney’a. Oraz przekonać się, że wybuch bomby atomowej wcale nie jest tak niszczycielski jak zakładali naukowcy z Projektu Manhattan. Wystarczy po prostu szybko uciekać, a spadające  w dogodnym miejscu kamienie zagwarantują skuteczną ochronę przed promieniowaniem. Takie rozwiązanie fabularne nieodmiennie wprawia mnie w nostalgiczny nastrój, przypominając lekcje PO, podczas których uczono nas, że w razie nuklearnego ataku wrażego mocarstwa (znaczy kapitalistów), wystarczy położyć się nogami w kierunku wybuchu  i przykryć głowę rękami.

Resumując – wielkie brawa dla Dwójki, że zdecydowała się wyemitować wczoraj to niezapomniane dzieło. Miejmy nadzieję, że nie spocznie na laurach i nadal będzie szerzyć swoją ustawową misję.

 

3 komentarze

  • tsun_am

    No popatrz, a ja oglądając, myslałam sobie, że reżyser ma ogromne poczucie humoru i jaja, robiąc taki pastisz. Myslisz, że ten film był na serio???

    • Ewok

      No wiec wlasnie na stowe to pewna nje jestem. Ale zwazywszy filmografie tego rezysera to moze byc na powaznie. Z drugiej strony Top gun tez byl na powaznie, a jaja jak berety.

  • Lily

    ja kiedyś widziałam fragmenty tego dzieła. Ale frywolny nastrój nie był moim udziałem. I o ile zniosę jakoś te robale i sikającą krew to patriotyczne wstawki przyprawiają mnie o zaawansowane torsje. 😉 Polecam Ed Wooda Dziewiąty Plan z Kosmosu. Autor nie zdzierżył siły rażenia własnych pomysłów i palnął sobie w łeb.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *