Nadejście lata oznacza zwykle dodatkową, uliczną i w pełni egalitarną edycję “Mam talent”. Bez wyszczekanego jury, bez castingów i eliminacji, uzdolniona część społeczeństwa, czy obiektywnie czy też jedynie we własnym mniemaniu, może w pełni rozwinąć skrzydła i przy okazji zarobić parę groszy. Najpopularniejsza jest oczywiście gitara, która nie dość, że jest łatwiejsza w transporcie niż na przykład fortepian to jeszcze gwarantuje poruszenie czułych strun u słuchaczy, mamiąc dalekim wspomnieniem harcerskiego ogniska i tym sposobem skłaniając do większej hojności. Stąd zapewne niesłabnąca popularność utworów Starego Dobrego Małżeństwa. Chociaż daje się zauważyć, że Mury także trzymają się mocno. To raczej nie dziwi w kraju, gdzie jedna czwarta społeczeństwa nadal słyszy pobrzękujące u nóg kajdany.
Letni wysyp talentów z pewnością może być powodem do radości, zwłaszcza w narodzie uchodzącym za raczej ponury i słabo umuzykalniony. Niestety nastrój ulicznej fiesty rzadko udziela się służbom miejskim, które grajków traktują dość obcesowo, przepędzając z miejsca na miejsce. Ten fakt być może również przesądza o wyższości gitary nad fortepianem.
Uliczni grajkowie z reguły budzą ambiwalentne odczucia. Aplauz publiczności rzadko idzie w parze z zachwytem służb mundurowych. Nigdy nie spotkałam zasłuchanego strażnika miejskiego, gotowego pójść na wrzosowisko i zapomnieć wszystko. Za to niektórzy okazują wyrozumiałość pozwalającą przynajmniej publiczności wysłuchać utworu do końca. I potem dopiero przepędzają artystę. Niestety żeby mieć taką moc sprawczą, trzeba być zagranicznym turystą. I to wyraźnie zagranicznym. W zeszłym roku byłam świadkiem takiej dramatycznej sceny. Gitarzysta grał dla grupy turystów z Azji, doskonale wiedząc, że za jego plecami już czai się blond funkcjonariuszka z kolegą.
Identyczne sceny rozgrywają się codziennie na ulicach Hawany, z tą różnicą, że to my mamy moc, gwarantowaną portfelem wypełnionym pesos convertible. Warto z tej mocy korzystać, bo na Kubie każdy jest artystą. Nigdy nie wiadomo, czy kelnerka zamiast przynieść nam zamówioną wodę mineralną nie wróci z gitarą, gdyż właśnie poczuła przypływ weny.
W ogóle ciężko jest zjeść cokolwiek na mieście bez akompaniamentu muzyki. Już w chwili odsuwania krzeseł przy stoliku pojawia się, nie wiadomo skąd, kapela i zasuwa Besame Mucho.
Repertuar jest w zasadzie stały. Wszyscy grają to samo i na moje niewprawne ucho – tak samo. Być może istnieją liczne niuanse, ostatecznie w Polsce nie mamy specjalnego problemu z odróżnieniem tego samego utworu wykonywanego załóżmy przez Czesława Niemena i Michała Szpaka. Nie można więc wykluczyć, że wersje Hasta Siempre Comendante różnią się równie znacząco, ale do tego to już trzeba być koneserem.
Najwyraźniej, mimo przeciwności losu, głównie w postaci licznych na Starówce policjantów, trudny los ulicznego grajka jest dla młodych ludzi atrakcyjnym pomysłem na karierę, skoro za instrumenty muzyczne łapią się już nastolatki. Cóż, to z pewnością lepsze niż włóczenie się po centrach handlowych, w czym celują nasze.
Kiedy ostatniego dnia pobytu na Kubie wsiedliśmy do autokaru, który miał nas zabrać na lotnisko, siadając w fotelu usłyszałam dźwięk gitary. Pomyślałam, że widocznie któryś z niemieckich turystów zaopatrzył się w sprzęt muzyczny, a teraz sprawdza, czy działa. Kiedy dołożył do tego hiszpańskie słowa o Che Guevarze, zmieniłam zdanie i uznałam, że kierowca włączył radio. Ale jakoś to mało radiowo brzmiało. Okazało się, że na tylnym siedzeniu zasiada miejscowy czteroosobowy zespół muzyczny, który umilał nam podróż muzyką na żywo.