To był zasadniczo przypadek. Krążąc trzecią godzinę po centrum handlowym w Bangkoku, bez pomysłu, jak stamtąd wyjść, doszliśmy do wniosku, że skoro mamy już spędzić wieczność w tym miejscu to przynajmniej nie o pustym żołądku.
Z centrami handlowymi w Bangkoku jest taki kłopot, że wejść do nich jest dziecinnie łatwo. Niestety działa to tylko w jedną stronę, bo wyjść z tego cholernego centrum – senne marzenie. Mój wyszkolony na Arkadii i Złotych Tarasach zmysł orientacji zawiódł na całej linii, o małżonku nie wspomnę, bo on nadal jest przekonany, że do Arkadii prowadzi tylko jedno wejście, koło CCC i wprowadzony przypadkowo innym, wierzy, że znalazł się w zupełnie innym centrum, a może nawet w innym mieście.
Siam Paragon okazał się czymś w rodzaju czarnej dziury, która zasysa i za nic nie chce wypuścić. Krążyliśmy po nim w przekonaniu, że ciągle jesteśmy w tym samym centrum handlowym, co okazało się złudne, gdyż dopiero oględziny mapy wykazały, że to cholerstwo jest połączone z kilkoma innymi molochami siecią tajemnych przejść, a my głupio zrobiliśmy, że wchodząc nie zaczepiliśmy sznurka przy drzwiach, żeby po nim trafić z powrotem. W końcu już całkiem opadliśmy z sił i postanowiliśmy dostarczyć znękanym mózgom trochę protein, niech na litość boską coś wymyślą i wyprowadzą nas z tej matni.
Na ostatnich nogach dowlekliśmy się do restauracji, która na pierwszy rzut oka wyglądała na zwykły sushi bar. Na tacach wystawione były znajomo wyglądające ruloniki z ryżu, a po taśmie przesuwały się kolorowe talerzyki z zawartością, której nie byliśmy w stanie rozpoznać metodą przyklejania nosów do szyby.
Okazało się, że jest to lokal typu “płać i jedz ile zmieścisz”. Cena 450 bahtów (odpowiednik ok. 50 zlotych) nie wydała nam się wygórowana jak na nieograniczoną ilość sushi. Pani w kasie przyjęła pieniądze, wydała nam szklanki do dystrybutorów z napojami i zadała konkretne pytanie: sup? Kiwnęliśmy głowami, że tak, chętnie przyjmiemy zupę.
Usiedliśmy przy stoliku, pośrodku którego widniało wgłębienie, od którego biegły jakieś kable. Po chwili przyniesiono nam gar z wodą, podzielony przegródką na dwie połowy, który został wstawiony w tę dziurę. Pomyślałam, że to pewnie woda do umycia rąk. Zmieniłam jednak zdanie, kiedy zaczęła bulgotać i wydzielać parę.
Wrażenie tajemniczości potęgowała zawartość krążących na taśmie talerzyków. Przejechał obok nas talerz z martwym zwierzęciem wodnym, być może kalmarem, następnie kilka gałązek pietruszki, jakieś płaskie grzyby, fragment surowego kurczaka, coś w muszlach oraz kawałek ryby. Nie bardzo rozumieliśmy, co to oznacza.
W takich sytuacjach jest tylko jedno sensowne rozwiązanie – podejrzeć, co ludzie robią. Oprócz nas w restauracji byli sami miejscowi, czyli musieli wiedzieć, do czego to wszystko służy.
Zanim wróciłam z misji szpiegowskiej po obcych stolikach, wygłodniały małżonek zdążył już pożreć kalmara i zakąsić pietruszką. Okazało się jednak, że to w ogóle nie o to chodzi. Otóż restauracja była miejscem, w którym każdy z gości miał sobie skomponować i ugotować własną zupę w garnku wstawionym do dziury, która okazała się podgrzewaczem. Genialny w swej prostocie pomysł, który, uważam, także w Polsce miałby szanse się przyjąć. Na eksperymentach kulinarnych można spędzić długie godziny bez śladu nudy, dyskutując o celowości dodania kurczaka, a towarzyskie mieszanie w restauracyjnym garnku okazało się niezapomnianym przeżyciem. W razie jakby jedna zupa się nie udała, pozostaje back up w postaci drugiej połowy garnka, w której można ugotować coś zupełnie innego.
Niestety to, co wspólnymi siłami ugotowaliśmy, nie charakteryzowało się niezapomnianym smakiem. Myślę, że to kwestia wprawy. Winię też egzotyczne składniki. Wierzę, że z pomidorową czy krupnikiem poradzilibyśmy sobie znacznie lepiej.
2 komentarze
Bee
Ewoku, pierwszy hot pot masz zaliczony, ciesz się że nie trafiłaś na syczuański 🙂
(chyba zgubiło się zero przy bahtach?)
ewok
Więc to ma nazwę! Dzięki, nie miałam pojęcia. Z zerem masz oczywiście rację, już poprawiłam. Nie wiem, jaki jest obecny przelicznik, ale te prawie 2 lata temu liczyło się bardzo łatwo, bo złotówka (już po transformacjach na euro i z euro na bahty) wychodziła prawie równo 1:100 i to znacznie usypiało czujność 🙂