Mała ruda i komandosi

Zeby była jasność – nie jest tak, że potrafię rozpoznać rękę kobiety reżyserki bez zapoznania się z „listą płac”. W każdym razie nigdy nie próbowałam. Kobiet, trudniących się reżyserią jest na tyle mało, że jak już któraś nakręci film, robi się o nim głośno, właśnie przez pryzmat płci. Gender w twórczości uważam jednak za czynnik istotny, no bo to jest jednak inna wrażliwość. Każda z płci ma własną, nie mnie oceniać, oprócz tego, że ta kobieca jest lepsza. Nie chodzi mi o to, by twórczość kobieca była „krwią menstruacyjną pisana”, jak wnioskowała Erica Jong. Tak twórczość szybko się nudzi, jest zbyt natarczywa, choć ma swoje zwolenniczki. Ja do fanów Wirginii Wolf, Pamietników waginy i Godzin nigdy się nie zapisywałam i nie zamierzam. Uwielbiam za to twórczość kobiecą, dedykowaną wszystkim, ale ze smaczkami. Smaczki bywają różne. Może to być goły Harvey…
Czterech psychopatów

Bardzo modne ostatnio stało się reklamowanie filmów, których pies z kulawą nogą by nie obejrzał, gdyby dystrybutorzy nie próbowali ich sprzedać pod hasłem „bracia Cohen po polsku” czy „norweski Tarantino”. To zresztą wieczny kłopot niszowych (czyli spoza Hollywood) artystów. Nikt nie może być sobą, każdy musi być odpowiednikiem. Smarzowski którymś z Cohenów, a najlepiej obydwoma, Figura – polską Marylin Monroe, a Więckiewicz – polskim Seanem Pennem. Najwyraźniej czasy, w których Wajdę ceniło się za to, że jest Wajdą, bezpowrotnie odeszły w przeszłość. Tym milej, jeśli okazuje się, że nie jest to tylko polski problem. Norwegom udało się przemycić „swojego Tarantino” praktycznie na cały świat. Skoro jesteśmy już przy tym temacie, to mieli o tyle łatwiej, że mogli podeprzeć się nazwiskiem Joe Nesbo, który opisał całą historię. Moim osobistym zdaniem nie jest to żaden powód do dumy, bo po przeczytaniu…
Romeo i Julia na psychotropach

Czyli „Poradnik pozytywnego myślenia”. Facet spotyka dziewczynę. Ona mu proponuje, żeby ją przeleciał, on na to – że chyba ją pogięło, taki niezobowiązujący smoltok, wiadomo, że za chwilę narodzi się z tego wielkie uczucie. Zwłaszcza, że mnóstwo ich łączy. On jest dwubiegunowcem, zdiagnozowanym przez przypadek, niejako w akcji, a konkretnie podczas „incydentu” pobicia kochanka żony nieomal na śmierć. Ona traumę po śmierci męża odreagowuje nimfomanią. Obydwoje jadą na ciężkich psychotropach, słowem para dobrana wprost idealnie, Romeo i Julia znerwicowanej współczesności. Jak się w międzyczasie okazuje, rzeczywiście są na siebie w pewnym sensie skazani. Są jedynymi osobami, które nie boją się siebie wzajemnie. Kłopot polega bowiem na tym, że wokół też sami wariaci, tylko niezdiagnozowani. Ojciec, który kompletnie zatracił granice między własnym życiem a rozgrywkami Philadelphia Eagles, zastraszona matka, z której zdaniem nikt się nie liczy, najlepszy przyjaciel, żyjący w panicznym…
Holy Motors – z miłości do kina

Tytułem wstępu muszę zahaczyć o kwestie językowo – poznawcze. Co to jest postmodernizm, nie bardzo wypada pytać, bo to oznacza niestety wiochę. Bardzo ogólnie mówiąc, jest to intertekstualność, czyli obecność w jednym tworze wielu innych, żywcem lub w formie odniesienia, serio lub prześmiewczo, ale dobrze, żeby były dobrane od czapy. W skrócie – jeśli coś jest niepokojące, kolorowe, pociągające estetycznie i nie wiadomo, o co chodzi, to jest postmodernistyczne. Filmów o miłości do kina powstało całkiem sporo. Są między nimi obrazy o konwencjonalnie poprowadzonej narracji, co wcale nie musi być wadą, np. Cinema Paradiso, średnio odjechane jak Wywiad Felliniego, a także całkiem surrealistyczne jak Mullholland Drive Davida Lyncha. Mimo że recenzenci doszukują się raczej podobieństw do Felliniego, mi osobiście Holy Motors pod względem estetycznym i zawiłości symboliki przypomina bardziej Lyncha. Film francuskiego reżysera Leosa Caraxa, uznany za objawienie minionego festiwalu…