Hobbit – bilet w jedną stronę

Zeby była jasność – nie mam nic przeciwko zdzierstwu w dziedzinie pop-kultury. Rozumiem artystów i wytwórnie, odgrzewające po raz enty swoje największe przeboje po to, by je ponownie sprzedać w „złotych kolekcjach”, „the best of” czy „speszal ediszyns”, które są zupełnie takie same jak te nie-speszyl, tylko okładka bardziej świeci. Pojmuję finansową zasadność kręcenia sequeli, prequeli i rozbijania książek na części. Albo pomysłów typu – zróbmy to samo, co już było, tylko damy więcej gołych lasek i Leo di Caprio, wyjdzie gites. Każdy chce zarobić, co w obecnych czasach jest coraz trudniejsze, a póki są odbiorcy, chętni by zapłacić za wirtualną wycieczkę do innego świata i oderwanie się od przyziemnej codzienności, nie widzę problemu. Tylko z tą chęcią robi się powoli kłopot. Z lekkim zdziwieniem przyjęłam informację, że nie porażająca objętością książka dla dzieci „Hobbit czyli tam i z powrotem”…
Zamiast Kevina czyli nieświąteczne filmy świąteczne. I netoperek.

Przyznam, że Kevina nienawidzę najszczerzej i nic na to nie mogie poradzić, bo mi ta nienawiść z głębi serca i przejedzonych trzewi wypełza. Zaliczam się do Griswold-team i ten rodzaj prymitywnego humoru („Merry Christmas, sracz był pełen”) najbardziej mi odpowiada w sensie świątecznym, chociaż pod koniec faktycznie robi się trochę rzeźnia. Bez najmniejszego problemu wyobrażam sobie święta bez Kevina, natomiast nie jestem w stanie przeżyć ich bez powtórki „W krzywym zwierciadle, witaj Swięty Mikołaju”. Jednak ten wpis poświęcam filmom nie-tematycznym, które w moim osobistym przypadku w jakiś tajemniczy sposób zyskały rangę świątecznych. Możliwe, że kiedyś, dawno temu, puszczano je w czasie świąt i jakoś mi tak zostało. To prawdopodobna, chociaż nieudowodniona hipoteza. Pierwszy klasykiem, bez którego święta są nieważne, jest „Różowa Pantera” w wydaniu pure, czyli ta z akcją rozgrywającą się w Cortina d’Ampezzo. Nigdy mi się nie znudzi. Przede…
W sprawie maku

Długo zastanawiałam się nad tym, czy mój tort nadaje się do prezentacji. W sensie, że ludziom, których nie wypada mi obwarczeć, że albo chwalą albo wynocha. Bo rodzina to co innego. Nie ma wyjścia. No więc w sumie uznałam, że tort nie wygląda profesjonalnie, więc tym bardziej go zaprezentuję. Nie dla siebie, dla ludzkości. A w dupę już z tym dyktatem Wonder Women, co to jedną ręką ścierę ogarniają, drugą poprawiają dziecku wypracowanie o Dziadach, trzecią wymieniają olej w samochodzie, czwartą kręcą sobie loki, a piątą mieszają polewę na tort kwalifikujący się do pierwszego miejsca w turnieju cukierniczym. Nie zapominając rzecz jasna o ćwiczeniach izometrycznych wzmacniających mięśnie wszystkiego, żeby utrzymać zad powyżej kolan, a biust przynajmniej ciut nad brzuchem. I ja temu dyktatowi mówię stanowcze nie. To jest tort na miarę moich możliwości i co ja robię tym tortem? Ja…
Znów przegapiłam koniec świata

Media kłamią. A Media Markt to już w ogóle. Czy trzeba na to jeszcze jakiś dowodów? Wstałam rano, z całego serca licząc na koniec świata, który wybawi mnie od konieczności spędzenia w supermarkecie cennych godzin mojego życia, których nikt nigdy mi nie zwróci, a tu takie rozczarowanie! Ten poprzedni koniec świata, z 12 grudnia w ogóle jakoś przegapiłam, szczerze mówiąc dopiero oglądając zaległy odcinek „Rodzinki pl.” dowiedziałam się, że był. Teraz sięgając pamięcią wstecz, przypominam sobie, że nawet kusiłam los, przebywając w tym magicznym dniu: raz, że na niewielkiej wyspie, dwa – na katamaranie u wybrzeży tejże niewielkiej wyspy, więc tsunami powinno było zgarnąć mnie w pierwszej kolejności. I dobrze, bo jakoś nie uśmiecha mi się wytężona praca nad przedłużeniem gatunku w jakiś skalnych katakumbach. Zresztą mam geny zupełnie do niczego, więc tym lepiej dla ludzkości. No ale koncepcja…